sobota, 5 grudnia 2020

Święto Redentore.

 Przez stulecia kalendarz w Wenecji był zapełniony uroczystościami i festynami, w których sacrum mieszało się z profanum, przepychem i zaangażowaniem na skalę przekraczającą nasze obecne pojęcia. Święto Odkupiciela czyli Redentore, jest jednym z niewielu, które przetrwały do dziś.

W czasach weneckiego imperium doża podnosił powagę większości kościelnych świąt prowadząc uroczystą procesję do kościoła. W ten sposób dawał świadectwo hołdu,jaki władze państwa składają danemu świętemu, patronowi kościoła. Okazała procesja była fantastycznym spektaklem, w którym doża szedł pod olbrzymim baldachimem z materiału przetykanego złotem, a za nim podążali senatorowie, kanclerze, radni i wszyscy członkowie rządu, a także nuncjusz papieski, ambasadorowie, legaci i weneccy arystokraci z orszakiem giermków i paziów niosących  jedwabne chorągwie - białe, czerwone, niebieskie i zielone, a wszystko to przy dźwiękach 6 srebrnych trąb.


Jednak w przypadku uroczystości Redentore procesja napotyka na przeszkodę - między kościołem a Pałacem Dożów jest kanał wodny. W związku z tym nad kanałem Diudecca budowano most na łodziach łączący Zattere z podnóżem kościoła po drugiej stronie kanału. 

Decyzję o budowie tego kościoła podjęto w czasie epidemii dżumy w 1575 - 1577 - takie ślubowanie złożono Odkupicielowi w czasie modłów o wybawienie od choroby. 


Po wzniesieniu kościoła ustanowiono święto - zawsze w trzecią niedzielę lipca - które zawsze wiązało się z odpowiednimi uroczystościami.


Obecnie, w sobotę wczesnym wieczorem patriarcha wenecki przechodzi przez most i oficjalnie otwiera uroczystości. Za nim burmistrz, ministrowie i doborowa kadra wojskowa.


Przez most przechodzi zaledwie kilkaset osób, ale tysiące ludzi przez cały dzień przygotowuje łodzie i olbrzymie ilości jedzenia i picia na wielką atrakcję tego wieczoru. Gdy zbliża się zachód słońca, Bacino di San Marco i kanał Giudecca stopniowo zapełniają się łodziami, które ślizgają się po spokojnej wodzie, bo  ze względu na most wstrzymuje się ruch na wodzie na półtora dnia. Wszyscy zakotwiczają i czekają na pokaz sztucznych ogni. Jeszcze parę lat temu dekorowano łodzie własnoręcznie wykonanymi altankami z gałęzi pokrytych liśćmi i przyczepionymi do nich papierowymi lampionami. Obecnie prawie wszystkie łodzie są motorowe, a sztuka dekoracji zanikła. Ale ci, którzy zachowują ten zwyczaj, może nawet nie zdają sobie z tego do końca sprawy, kontynuują wielowiekową wenecką tradycję letnich festynów na wodzie, podczas których setki łodzi pływało spokojnie po kanale Giudecca z migającymi latarniami przy wtórze pieśni śpiewanych przez Wenecjan cieszących się chłodem po upalnym dniu. 

Wszyscy przychodzą oglądać pokaz sztucznych ogni i biesiadować. Przygotowuje się tradycyjne domowe potrawy, rodziny i przyjaciele jedzą i piją, czasem śpiewają, nawet kąpią się, dopóki nie zrobi się zupełnie ciemno a kiedy nadejdzie północ niebo nagle eksploduje. Prawie przez 45 min nad Bacino  di San Marko bez przerwy płoną sztuczne ognie oświetlając tysiące zachwyconych twarzy spoglądających w niebo z setek łodzi i ludzi zatłoczonych nadbrzeży.

Gdy już ostatnia rakieta zgaśnie, łodzie odpływają a ludzie z nadbrzeży rozchodzą się do domów. Część nadal śpiwa stare weneckie piosenki o rybaku co ozdabia swoją łódź dla swojej ukochanej której mu bardzo brakuje.

Oczywiście pewne zwyczaje się zmieniły, ale łodzie i zabawa odgrywają najważniejszą rolę w tej, jak mówią Wenecjanie '' najsłynniejszej nocy ''. Bez względu na to, czy pójdą nazajutrz do kościoła, jest to jedna z najświętszych chwil w życiu Wenecjan.



















piątek, 4 grudnia 2020

Czarna śmierć.



Dżuma jedna z najstraszniejszych chorób w czasach  starożytnych. Głównymi obszarami rozprzestrzeniania się tej choroby zwierząt, którą mogą zarazić się również ludzie, były i są do dziś stepy środkowej Azji. Wenecjanie i Genueńczycy w 1347 roku oblegani  przez Tatarów w mieście Kaffa nad Morzem Czarnym nie wiedzieli, jakie niebezpieczeństwo się kryje w czarnych pociskach, które nieprzyjaciele katapultami miotali za mury twierdzy. Po powrocie z wojennej wyprawy wenecka galera przywiozła z Orientu do Europy śmierć - zarażone dżumą czarne szczury i ich pchły. 

Właśnie z tych zwierząt,a także poprzez bezpośredni kontakt z martwymi szczurami, zarazek dżumy przeniósł się na ludzi. Rozwijając się najpierw w miastach portowych, choroba rozpoczynała swój straszliwy, zwycięski pochód. W latach 1348-1353 rozprzestrzeniła się po całej Europie, docierając aż do Islandii, zabiła 25 milionów ludzi - równo jedną trzecią ludności całego kontynentu. w Wenecji ofiarą pierwszej epidemii czarnej śmierci padła więcej niż połowa mieszkańców. Zauważono wprawdzie , że zdrowych zarażają zadżumieni, jednak nikt nie wiedział, jak do zakażenia dochodzi. Dopiero w 1894 roku udało się wykryć zarazek dżumy oraz drogę rozprzestrzeniania się infekcji.

Na początku XV w. Wenecjanie podjęli bardziej radykalne działania, które na krótko powstrzymały chorobę. Załoga każdego statku przypływającego z zapowietrzonych miejsc musiała odbyć czterdziestodniową kwarantannę, zanim zezwolono żeglarzom wejść do miasta. Te środki ostrożności jednak nie na wiele się zdały, nie wiedziano bowiem, że dżumę przenoszą zwierzęta, toteż od XIV wieku plaga co jakiś czas nawiedzała różne regiony, zwłaszcza miasta portowe i miejscowości położone przy szlakach handlowych.


Ludność Wenecji  - szczególnie zagrożonej z uwagi na częste kontakty handlowe z Orientem  - w latach 1348-1630 epidemie dziesiątkowały co 20-30 lat. Nie sposób też rozstrzygnąć jednoznacznie czy była to dżuma, a jeśli tak  - jakiego rodzaju. Wiele groznych chorób tak właśnie nazywano,ponadto dżuma występuje w różnych formach, najczęściej jako płucna i dymienicza.Pierwsza jest przenoszona głównie z ludzi na ludzi, jej objawy to czarna, krwawa wysypka, duszności oraz silne zabarwienie skóry, chorzy umierają po kilku dniach. w wypadku dżumy dymieniczej,po ukąszeniu przez pchłę zarazki docierają do węzłów chłonnych, które nabrzmiewają jako bolesne wrzody wielkości 10 cm, po pęknięciu może wypłynąć z nich ropa z krwią. Gdy więzy chłonne zostaną otwarte, istnieje szansa na wyleczenie. Jeśli jednak zarazki dostaną się do układu krążenia, wywiązuje się dżuma płucna i dochodzi do długotrwałego krwawienia z małych naczyń krwionośnych, co nadaje ciału chorego czarny kolor a potem zarażony umiera. Stąd wzięła się nazwa choroby - czarna śmierć.

Wszystkie te zależności utrudniały lekarzom postawienie diagnozy. Tak było również w 1575 roku, gdy w Wenecji pojawiły się pierwsze przypadki zachorowań. Medycy i urzędy zdrowia nie wiedzieli z która dżumą mają do czynienia i zaprzeczali wystąpienia tej choroby ze względu na interesy handlowe miasta. Z każdym dniem chorych było coraz więcej i właśnie ta epidemia dżumy dymieniczej okazała się najbardziej katastrofalna dla mieszkańców laguny. O jej przebiegu wiemy dzięki opisom tych, którzy ją przeżyli. 


Jeszcze zanim lekarze byli zgodni co do tego, że Wenecję nawiedziła dżuma, urzędy zdrowia zaczęły izolować chorych. Gdy już wybuchła epidemia  zadżumionych kierowano do szybko utworzonych lazaretów lub nakazywano opuszczenia domów. Medycy nosili specjalne ubrania, potem te ubiory stały się kostiumami - ubierane w karnawale przejmowały zgrozą i przypominały o czarnej śmierci. By.l to długi płaszcz, całkowicie zakrywający ciało, głowę i twarz chroniły kapelusz i specjalna maska, kształtem przypominająca ptaka z długim dziobem. Dziób napełniano ziołami o przyjemnym zapachu, który tłumił fetor panujący w lazaretach i domach zadżumionych, roślinom tym przypisywano również właściwości bakteriobójcze.

Podczas epidemii nie brakowało medyków tylko pielęgniarzy. Rząd wenecki był zmuszony nakazać pracę w lazaretach wszystkim prostytutkom. Pielęgniarzy, którzy zajmowali się również grzebaniem zmarłych i kremacją zwłok oraz pilnowali by chorzy byli izolowani w swoich domach - rekrutowano spośród więźniów, obiecując w zamian darowanie kary.Wysokimi zarobkami dali się skusić przybysze z lądu stałego, którzy liczyli na profity, jakie przynosiło okradanie zwłok. Można więc wyobrazić sobie korupcję i występki szerzące się wśród takich opiekunów. a także sadyzm, zwłaszcza, że sami przypuszczali, że nie przeżyją służby. Z drugiej strony jednak byli pomiędzy nimi ludzie pełni poświęcenia, którzy ofiarnie nieśli zadżumionym pomoc.

Na początku epidemii były w mieście dwa szpitale. W starym umieszczano chorych i umierających, a w nowym tych, u których choroba jeszcze  nie  w pełni się rozwinęła.  Z czasem okazały się one za małe i kolejne zaczęto urządzać na statkach, pilnowanych przez straż. Izolowano tam chorych, głównie bogatych, zaopatrywano w żywność,mieli zapewnioną opiekę lekarską oraz duszpasterską pociechę. Krewni i bliscy mogli porozmawiać z nimi podpływając łódką do burty statku. Takie statki niektórzy nazywali wyspami na morzu choroby i śmierci, wieczorami rozbrzmiewające tysiąca głosów wspólnej modlitwy i śpiewów. W obliczu przerażającej śmierci w mieście wybuchał obłęd. 


Tak działo się na statkach i po części w nowym lazarecie, w starym natomiast, gdzie leżeli  umierający, warunki musiały być straszne. Brud i fetor, samowola pielęgniarzy, samobójstwa i ataki szału były tam na porządku dziennym, nic dziwnego, że nazywano go piekłem.

Im dłużej trwała epidemia, tym większe szerzyła spustoszenie. Od lipca 1575 do lutego 1576 roku zmarło ok. 3500 ludzi, a rok później ponad 40 000, a więc mniej więcej jedna czwarta mieszkańców Wenecji. Kto tylko mógł opuszczał miasto, pozostali w biedacy, chorzy i rząd, który już prawie nie panował nad sytuacją. Nadzieję i pociechę mogła przynieść tylko religia: do Boga skierowała też błagalne modły Signoria,  uroczyście ślubując w 1576 roku, w czasie największego nasilenia epidemii, że gdy miasto uwolni się z jej szponów, w Wenecji stanie kościół wotywny. 

Przesilenie przyszło rok później, od lutego 1577 roku chorowało coraz mniej osób, a w lecie dżuma znikła z domów na lagunie.